Autorka

Dzisiaj mnie nie ma. Dzisiaj kulę się, kurczę w sobie i znikam. Dzisiaj jestem niewidzialna. To dobre uczucie. Zasysam się w niebycie, wciągam go w siebie przez słomkę, pożeram w całości. Mam w sobie ból i mam cierpienie, mam szaleństwo, mam zło, wielkie i niepojęte zło, mam blizny, mam trzy głowy pełne przerażenia. Jestem wyczerpana i chora, pęknięta, wytarta, pozszywana, wypluta, wymięta, uboga w nadzieję. I nie potrafię podnieść się rano z łóżka, nie mogę spać nocami. Brytyjczycy jedzą chipsy o smaku octu, a ja muszę zwrócić obiad na swoje buty. Wrażliwość żołądka sprowadza mnie do wegetarianizmu, a duża ilość wolnego czasu do oglądania programów kulinarnych i kosztowania makaronowych kombinacji. Przepołówcie mnie o piątej dwanaście, zanim zdążę wyjść z domu i nakarmcie mną kota.
Demony wsuwają się niepostrzeżenie przez opuszki palców, knykcie, przez wrzącą w żyłach krew, zastygłe mięśnie, przez prawe płuco, korę mózgową. I nie powstrzymują ich prośby, błagania, nie przestają, gdy zasypiam, jem śniadanie, biorę prysznic, zawiązuję buty. Czają się, atakują, pragną i biorą. Bezustannie, do bólu, jak rozrywana torebka stawowa, jak niedokończony wiersz, kłują, drą, szaleją. Nie powstrzymam ich, bo siła trzech wypitych kaw i paczki papierosów resztkami doprowadza mnie jedynie do godziny trzynastej. Przepadam o dwudziestej trzeciej wewnątrz siebie w poszukiwaniu niemożliwych rozwiązań, które by wyciągnęłyby mnie z tej dzikości, zawiłych szaleństw. Niech więc znikną, niech zginą, niech uduszą się tytoniowym dymem, demony zamknięte pod skórą rozgrzaną do czerwoności. Mam podbite serce. Poplamiłam całą pościel zmartwieniami uprzednich dwudziestu lat. Brudna jest, wymięta od smutku. Ja wycierałam w nią łzy, a inni palce od sosu bolognese.
Kiedy więc tracę zdolność słów, zmieniam się, przeobrażam, łykam sztukę w innej formie. Podobrazie płytowe pokryte jest gruntem malarskim, tak jak połowa mojej twarzy, gdy szukam i nie mogę znaleźć nic, nic co chciałabym w sobie mieć, co chciałabym przelać wraz z farbą, z machnięciem pędzla. W głowie mam plątaninę krzykliwych kolorów, a przecież cała jestem jednolita z wierzchu, może poza stopami; maluję nimi czasem, żeby nie oszaleć. Wącham ugier ciemny, pokrywam nim krzywiznę nosa, połykam wraz z kawą przy kolacji i rozcieńczam własną jaskrawość, wierząc że wraz z nadejściem poranka zdążę się skończyć i zacząć na nowo, a wraz ze mną sto czterdzieści na dwieście centymetrów płótna. Straciłam poczucie czasu, nie pamiętam czy mówi się dzień dobry, czy dobry wieczór, ale moglibyście mi to wybaczyć; mam w sobie tyle barw, że czasem trudno skupić się na jednej. Żałuję miękkiego ołówka 9B, złamanego w połowie podczas próby wbicia go w ścianę, podłogę, tętnicę szyjną lub ucho. Nie bierzcie mnie sobie na własność, bo w trzech czwartych jestem pigmentem zielonej farby, muszę wariować, by odczuć spokój.
Każda możliwa skrajność spotyka się ze sobą w chaosie, który przygarnęłam. Jednocześnie władam nim i poddaję mu się. Kocham i nienawidzę, i proszę, i biorę, i przepraszam, i umieram, i płonę, i wariuję, i kaleczę się o każdą krawędź, i żegnam, i tracę oddech, i szepcę, i krzyczę, i gryzę, i drapię, i znikam, znikam, znikam. Całuję filtry papierosów, wybaczam kawie oparzenie języka, rozmawiam z kotami i chciałabym kiedyś zrozumieć fenomen mydła w płynie. Zatrzymuję powietrze w płucach wystarczająco długo, by móc poczuć jego smak, zjednoczyć się z nim, na chwilę się zespolić. W pudełku po butach trzymam wszystkie trzysta siedemnaście prób wyparcia samej siebie. Moje knykcie smakują samotnością, jak letnia woda w wannie, która wystygła, zanim zdążyłam do niej wejść. Rzadko uśmiecham się do ludzi, bo łamię sobie szczękę przy każdej próbie zaspokojenia ogółu. Noszę duszę na ramieniu, żeby łatwiej mogli ją ustrzelić. Serce moje skomle, płuca trzeszczą z przeżytku, a na ustach milczenie czai się od niemal dekady. Wymuście na mnie słowa, co bym nie weszła głębiej w szaleństwo. Nie mogę ukryć go pod powiekami, tam czają się wszelkie niedopowiedzenia; nie mogę zakopać go za zapachem zmokniętego kota, tam czają się wszelkie wątpliwości. Z nich przecież jestem złożona, od góry do dołu układanka za dolara i pięć centów. Rozszyfrujcie mnie, byle szybko, żebyśmy zdążyli na wieczorny pokaz upodlenia. Wtedy będę umierała na siedem różnych sposobów, inny na każdy dzień tygodnia. W poniedziałek podetnę sobie żyły ostrymi słowami, zamkniętymi w chłodnym spojrzeniu. We wtorek utopię się w wannie pełnej jęków własnych, gdy zamiast uniesienia czułam obrzydzenie. W środę poczęstuję się kulką w łeb, ulepioną z marzeń wydartych gwałtem. W czwartek założę pętlę na szyję, skręconą z obgryzionych przez lata paznokci i wyrwanych w furii włosów. W piątek rzucę się pod pędzący pociąg, żeby utracić w pełni ochłapy człowieczeństwa, z którymi się zmagam. W sobotę wypełnię żołądek tabletkami każdej nieprzespanej nocy. Niedziela zaś zabije mnie sama, pełna żalu i złości za tchórzostwo. Przeprosiłabym, ale przecież mam zamknięte usta.
Ten chaos we mnie jest nie do opanowania, więc pobudzajcie go, rozjuszajcie mnie, doprowadźcie do całkowitego zniszczenia wszelkich barier, a wtedy dopiero zobaczycie kim naprawdę jestem. Końcem i chaosem. Całkowitą stratą czasu. Wypadkiem. Kanalią. Jestem jak permanentny kaszel. Głębokie cięcia. Pęknięty kubek. Wypalona żarówka. Dostrzegam jak bardzo moja obsesja na punkcie niebycia dopada mnie za każdym razem, gdy otwieram oczy. Odczuwam codzienne na nowo wyrywane serce, wewnętrzny rozłam,  szwy wciąż rozrywane w tych samych miejscach. I cierpię cierpieniem tak doskonale nienamacalnym, że już odchodzi w zapomnienie to, co dla większości liczy się najbardziej. Jestem warunkiem ostatecznym, starą fotografią. I nic nigdy nie wyjdzie naprzeciw mojemu bytowi, gdyż ten, wyrwany z wieczności, zostać musi sam aż do wielkiego końca. Jestem rzadkością. Pojawiam się od czasu do czasu, jako postać epizodyczna pomiędzy każdą głębszą przygodą. I nigdy nie ma mnie zbyt wiele. Nie należę do waszego świata, nie należę do żadnego świata i możecie śmiało uznać mnie za błąd fabryczny. Każde jutro będzie naznaczone śmiercią, jakby ktoś dolewał jej do kawy w akcie zemsty za przypalone ziemniaki na obiad. Dlaczego nie nauczono mnie gotować?
W skrócie Asia, lat dwadzieścia.

4 komentarze:

  1. Piękne wiersze piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż... nie mogę powiedzieć ażeby urzekło mnie to przedstawienie samej siebie ale myślę, że masz rację - jesteś szczera i bezpośrednia. Oprócz tego co najmniej połowa twoich wierszy mogłaby być nazwana bardzo dobrymi i zmuszającymi do refleksji. Pozostała połowa do mnie nie trafia i jest po prostu mniej lub bardziej przypadkową zbitką liter... Niestety sam jestem raczej mierny w zakresie takich tekstów więc moja krytyka może nie być taka jakiej potrzebujesz, czego oczywiście bardzo żałuję
    Co jeszcze? Gdyby nie to, że się sama okaleczasz mogłabyś być całkiem fajną dziewczyną bo poglądy masz dobre :)
    Nie chce mi się powtarzać tego samego w zakładce "o blogu" toteż zostawię tamto pole bez komentarza

    Po prostu pisz dalej bo teksty takie jak "poranek" to prawdziwe perły na tym świecie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne i ponure(?) przedstawienie swojej osoby. Zarazem intrygujące... Odwiedzałam Twojego bloga już w zeszłym roku, a trafiłam na niego za pośrednictwem blogów grupowych, na których przez pewien okres czasu pisałaś. Nie wiedzieć czemu, dzisiaj sobie o Tobie przypomniałam. Miałam myśl, żeby Cię odnaleźć, choć nie pamiętałam adresu bloga. Poradziłam sobie jednak wpisując pojedyncze słowa kluczowe- i oto jestem!
    Po co ja to mówię... Chcę tylko przekazać Ci, że moim zdaniem piszesz na prawdę ładne wiersze i... zapadłaś mi wyjątkowo w pamięć. Może to dlatego, że jestem romantyczką, ale myślę, że świat potrzebuje tak twórczych i artystycznych dusz jak Ty.
    Trzymaj się ciepło; ja na pewno będę Cię jeszcze odwiedzać.

    OdpowiedzUsuń
  4. "oglądam tylko dobre filmy" xd
    Ale poza tym piszesz ciekawie. :)

    OdpowiedzUsuń

szablon wykona� Eyes Only dla wioski szablon�w przy pomocy shooters, Kieran O'Connor